Jak Kisewa zyskała swa nazwę
Jak Kisewa zyskała swą nazwę
Dawno, dawno temu, gdy na ziemiach pomorskich Zakon Krzyżacki się rozpanoszył, zamki z cegły budował, ludność niewinną gnębił zdarzyła się pewna historia. Otóż do zamku krzyżackiego w Lęborku, nieopodal naszych ziem nowowiejskich leżącego, przybył zimą pewną rycerz owego zakonu, Meinrad von Hisev. Lębork był wówczas młodym grodem, zachodnią dumą Zakonu, leżącą nad rzeką, która ku morzu na północy płynie, i przy trakcie łączącym Słupsk z Gdańskiem. Gród młody, lecz prężnie się rozwijający, bogacił się z dnia na dzień pod czujnym okiem zakonników.
Przybycie nowego zakonnika nie było niczym dziwnym. Co rusz z Gdańska lub Malborka przysyłali kogoś lub nakazywali komuś udać się na wschód, gdzie wciąż toczyły się walki z poganami. Meinrad też nie był przecież całkiem nowy dla pozostałych Krzyżaków. Ktoś znał go z Gdańska, ktoś inny z Malborka czy Kwidzyna, a jeden nawet pamięta go z orszaku poselskiego do króla Polskiego. Wiedziano o nim też, że był małomówny, że spokojny, nie upijający się, obowiązki powierzone wykonywał solidnie, pracy się nie bał i modlitw nie unikał. Chodziły wprawdzie słuchy, że Meinrad prosił swego przełożonego w Gdańsku, aby go na zachód nie przenosić, ale się przełożony nie ugiął, do próśb nie przychylił i przestrzeganie zakonnego posłuszeństwa wymusił. Lecz to jedynie plotki po klasztornych korytarzach błądzące, bo i czemu zakonnik do młodego zamku nie chciałby przybyć? A opinia, jaka szła za nim zadawała kłam przypuszczeniom, jakoby mógłby on próbować nagiąć śluby zakonne.
O życiu Meinrada przed zakonem wiedziano niewiele. I to też nikogo nie dziwiło – wielu rycerzy z czarnymi krzyżami pochodziło ze szlachetnych rodów, a za młodu swój honor i rodowe imię splamiwszy stanęli przed wyborem, albo kara, i to niekiedy topór, albo darowanie win i przywdzianie płaszcza Zakonu Teutońskiego. Przypuszczano, że i za tym człowiekiem stała podobna historia. Czasem, który gdzieś przy ognisku i co mocniejszym napitku powracał we wspomnieniach do tego czy owego czynu, jakiego się dopuścił lata temu, do tej czy owej przygody, która się mu zdarzyła nim przywdział płaszcz z krzyżem. Choć trzeba przyznać, że częściej opowiadano sobie o tym, co zdarzyło się całkiem niedawno. Zakon działał prężnie, więc i opowiadać, i posłuchać było o czym.
W czasie takich wieczorów Meinrad von Hisev zazwyczaj milczał, siedząc trochę z boku i na zaczepki odpowiadał góra trzema słowami. Raz tylko, kilka tygodni po przybyciu do lęborskiego zamku, gdzieś koło święta Epifanii, gdy wieczory długie i zimne skłaniają do rozmów przy ogniu, zaczęto go nagabywać mocniej niż zwykle. Już chciał się, jak to robił dotychczas, wywinąć, lecz wśród siedzących byli też dowódcy i oni też poczęli nalegać:
– Opowiedz nam bracie Meinradzie, co robiłeś przed wstąpieniem w szeregi świętego zakonu.
Meinrad odkaszlnął, poprawił się na ławie, resztkę zawartości kubka wylał do paleniska, aż iskry sypnęły wokół, i zaczął swą opowieść tak:
– Byłem młody i głupi, dom rodzinny opuściłem nie mając jeszcze szesnastu wiosen. Przyłączyłem się do podobnych sobie i włóczyliśmy się to tu, to tam. Mieliśmy kilka przygód, kilka razy za szybko wyciągnęliśmy miecze, kilka razy trzeba było karczmarza zastraszyć lub przekupić, a to za stół, a to za okno, a to za cześć córki.
Śmiech siedzących wokół trochę go zmieszał.
– O, to i taka historia. Po kilku wiosnach przejeżdżając koło jakiegoś kościoła zrozumiałem, że wiodę życie nie tylko puste i bezcelowe, ale grzeszne nad miarę. I to, co mnie czeka to sąd wpierw ludzki, choć on pewny nie jest, a później boski, który nie tylko srogi, ale i pewny jest. Pokutę postanowiłem czynić, i spotkawszy rycerzy zakonnych, za natchnieniem boskim wstąpiłem do tego zakonu, aby tu dla Boga zająć się swym zbawieniem i pracować do ostatniego tchnienia.
– Amen – gromko powiedzieli pozostali.
– Amen – odpowiedział Meinrad. – Pójdę już. Późno jest.
Kolejnego wieczoru już ktoś inny opowiadał swoje historie. I kolejnego kolejny. I tak upływały dni i tygodnie.
Na dziewięć dni przed świętem Zwiastowania, wczesnym przedpołudniem na zamkowy plac wtoczył się wóz i kilku konnych rycerzy. Na wozie przywieziono przedmiot jakiś, wielkości może dwóch łokci, zawinięty staranie w skóry. Z wozu go zdjęto, a ustawiwszy ostrożnie na twardym poczęto go odwijać. Oczom zgromadzonych ukazała się rzeźba drewniana Najświętszą Maryję Pannę niechybnie przedstawiająca. Zniszczona była bardzo. Z jednej strony u dołu jakby nadpalona. Kolory miała wyblakłe, a farba drobnymi płatkami odpadała. Drewno zdawało się wodą nasiąknięte i mułem przeżarte, jakoby figura w jeziorze jakimś czy rzece leżała długo. Niekompletna też była, bo jednej ręki brakło, a i widać, że nie tylko ręki, ale też Dzieciątka, które pewnie na drugiej ręce oparte było, a brakującą przytrzymywane. Nadgnita materia i naruszona forma figury kontrastowały niezwykle z licem Maryi. Bo choć woda i tu drewno rozwarstwiła, to uczyniła takie zmarszczki i takie cierpienia nadała obliczu, jakby Panna nie Małego Jezusa trzymała, ale ciało Ukrzyżowanego. Farba popękała też na oczach, ale pozostały one zadziwiająco wyraźne, smutne i przenikliwe. Cała ręka, która teraz była pusta, wyglądała jakby nie przytrzymywała Syna, ale żądała czegoś od patrzących na nią.
Ustawiono, ją w miejscu widocznym, a jeden z braci zobowiązany został, aby wygląd zacny rzeźbie przywrócić, by na Zwiastowanie klasztor mógł się cieszyć nową i zarazem niezwykłą podobizną swej Patronki. Brat ów z pomocnikami przygotował wszystko, by nazajutrz rozpocząć pracę.
Wieczorem, nim zmrok całkowicie zapadł, Meinrad wrócił z kilkoma innymi Krzyżakami na zamek. Przejeżdżając koło figury koń von Hiseva zląkł się, jakby czegoś, stanął dęba i zrzucił swego jeźdźca. Meinrad upadł na ziemię i stracił przytomność.
Obudziwszy się następnego dnia rano w łóżku w izbie chorych, czuł się jeszcze obolały, ale postanowił wstać i wyjść na dwór. Pozwolono mu na to dopiero wieczorem, a on korzystając z ostatnich promieni światła wyszedł figurę, której się tak jego koń przestraszył, zobaczyć. Nikt mu nie towarzyszył i nikt nie sprawdził czy do izby chorych wrócił czy do wspólnego dormitorium się udał. Rano brat, który rzeźbą się opiekował znalazł go znów bez ducha tuż przy niej. Wymarznięty był strasznie. Przeniesiono go znów do izby chorych, a jeden z braci, już bardzo wiekowy, czuwał przy nim. Nim Meinrad odzyskał przytomność spał długo, a niespokojnie. Miotał się na łożu i co rusz z gardła wydobywały mu się dźwięki – na poły szeptem, a na poły krzykiem. Sensu słów jednak nie dało się rozpoznać. Gdy obudził się w nocy, zerwał się, ale zaraz słabość go ogarnęła i znów upadł na posłanie. Gdy wyczuł obecność brata złapał go zdrętwiałą ręką i rzekł głosem ni to słabym ni to zesztywniałym, ale ponurym, jak otwarty grób.
– Skąd ona jest? Rzeźba.
Brat, któremu na imię było Albwin, gdy doszedł do siebie trochę, bo i przysnął przy łożu chorego a i jego reakcji się wystraszył, odpowiedział.
– Znaleźli ją w lesie ludzie jednego z naszych dobrodziejów z Branderburgii. Uznano to za cud lub znak. Postanowiono więc ofiarować ją nam jako wotum. Wiele dni tu jechała.
– To nie możliwe. To jej twarz…
Meinrad nie dokończył co chciał powiedzieć, bo znów stracił przytomność. Albwin spał tuż obok niego na krześle i nic do rana go już nie niepokoiło. Lecz gdy obudził się przed świtem, łoże było puste. Znaleziono Meinrada znów przy rzeźbę nieprzytomnego i wychłodzonego. Złożono go znów na posłaniu w izbie chorych, a gdy odzyskał przytomność jeszcze za dnia, nakarmiono go, i jeden z przełożonych przyszedł, żądając wytłumaczenia się z jego nocnych wędrówek. Von Hisev nie umiał jednak tego wyjaśnić, bełkotał coś tylko i wpatrywał się przez okno w zimowe niebo, pod którym na placu stała figura. Następnego poranka znów znaleziono nieprzytomnego zakonnika na placu przed zamkiem. Na noc więc przywiązano go do posłania i postawiono strażnika zamiast brata Albwina. Sytuacja jednak powtórzyła się. Rano znaleziono nieprzytomnego Meinrada przed figurą, a węzły pozostały nietknięte na łożu. Strażnik zaś nic nie słyszał i przysięgał na wszystkie świętości, że nie spał i nic z tego nie rozumie.
Gdy von Hisev się obudził i otworzył oczy wyglądał jakby te kilka dni dziesięć lat mu dodały a zabrały cały spokój jaki miał w sobie. Znów złapał Albwina za rękę, ścisnął ją mimo słabości i rzekł głosem, już nie z grobu, ale z zaświatów dochodzącym.
– Słuchaj, to ta rzeźba, to ona. Ona mnie woła, co ja mówię, woła. Ona mnie przyciąga ku sobie, co noc.
– Bracie, co ty mówisz – Albwin próbował poluźnić jego uścisk – pomieszało ci się w głowie.
– Nie. Byłeś wtedy w izbie, jak mówiłem o mojej młodości? Byłeś. Mówiłem, że przejeżdżałem koło kościoła i wtedy się nawróciłem. To nie prawda. Ja… – Meinrad zawiesił głos, a jego ciało zadrżało – ja spaliłem kościół…
Albwinowi pociemniało w oczach, już chciał coś powiedzieć, ale uścisk chorego powstrzymał go. Von Hisev ciągnął dalej
– Ale nie tylko, spaliłem w nim ludzi i ją spaliłem. Rozumiesz? Ją też, bo byłem zły, bardzo zły. A ona krzyczała, w tym ogniu krzyczała, inni nie, tylko ją było słychać. Tylko ją, rozumiesz? Myślałem, że to ogień tak syczy, ale to była ona. Słyszałem, jak krzyczy. Słyszałem. To nie drewno, to ona. I te słowa. Znajdę cię. Znajdę cię!
Albwin poruszał wargami nie wydając głosu, może nie chciał przerywać tego potoku słów, które najwyraźniej z chorego serca pochodziły, a może zmawiał pacierz nad duszą tak okrutną.
– Ta rzeźba ma jej twarz, rozumiesz, jej twarz! To czary jakoweś. W tym kościele nie było żadnej figury, a jednak ta rzeźba ma jej twarz. Wyciąga rękę do mnie i woła: znalazłam cię. I wrzuca mnie, gdy śpię, do tamtego kościoła. I płonę wewnątrz, czuję jak ogień trawi mnie, jak tamten kościół. Czuję to.
Znów upadł na łoże, ale uścisku nie zwolnił. Starzec próbował podnieść rękę, ale nie był dość mocny.
– Posłuchaj mnie, Albwinie. Ja się nie nawróciłem, ja uciekłem. Bałem się tego, co usłyszałem, więc uciekłem na wschód jak najdalej. Byłem w Ziemi Świętej, brałem udział w wielu bitwach, ale żaden bitewny hałas nie zagłuszył tego krzyku: znajdę cię. Ja nie wiem, czy wierzę w Boga, nie wiem, Albwinie, ale wiem, że boję się tego krzyku. I zobacz, uciekałem, jak najdalej, ale jednak mnie rzucono na wschód. Nie chciałem. Myślałem jednak, że jak jestem posłuszny, to jestem bezpieczny. Nie. Znalazła mnie, Albwinie, znalazła. Nie mogę spać.
Jakby na przekór ostatnim słowom, oddech Meinarda stał się spokojniejszy, zamknął oczy i napięte ciało się rozluźniło. Albwin obiecał sobie, że on nie zaśnie przez całą noc. Nie tylko, by czuwać nad chorym, ale też z powodu słów, jakie od niego usłyszał. Jednak jego wiekowe ciało nie usłuchało, i choć starcowi wydawało się, że stracił czujność tylko na chwilę, by zaraz znów ją odzyskać, na łożu nie było już von Hiseva.
Albwin zaalarmował kilku rycerzy i zeszli razem na plac pod figurę, spodziewając się znaleźć tam potępieńca. Okazało się jednak, że nie tylko jego tam nie ma, ale też i figury. Nie było też wozu na którym figura przyjechała i konia. Ruszono za nim, ale z powodu ciemności nigdzie nie znaleziono śladów. Postanowiono więc poszukać ich skoro się tylko rozjaśni.
Gdy zrobiło się jasno okazało się, że Meinrad na wozie wyjechawszy, za mury skręcił na północ. Po pewnym czasie znaleziono pusty wóz bez konia. Po śladach domyślono się, że skoro trudno już było poruszać mu się wozem, zostawił go, a figurę przywiązał sznurami do konia i wlókł ją za sobą. Pościg ruszył dalej. Bruzda w ziemi po ciągnięciu rzeźby robiła się coraz głębsza, jakby ziemia była bardziej miękka lub jakby ciężar się zwiększał. Wkrótce znaleziono konia, który pasł się swobodnie. I tak dojechano do rzeki.
Nad rzeką znaleziono tylko rzeźbę. Stała prosto na wilgotnym mchu, sznury leżały obok. Była zwrócona w stronę odpływającej wody. Gdy zawieziono ją z powrotem do zamku, brat, który się nią opiekował, stwierdził, że coś się w tej rzeźbie zmieniło. Jedyna jej dłoń, już nie jako w żądaniu wyciągnięta była, ale raczej bliżej ciała, jakby coś, niewidzialnego trzymała. Inni zakonnicy powiadali, że pęknięcia na obliczu złagodniały trochę i już nie w zmarszczki czy w bolesne skurcze się układają, ale jakoby w uśmiech łagodny.
Meinrada zaś nie odnaleziono, ślady nad rzeką się urywały a na wiele mil w obu kierunkach nic nie znaleziono, ani ciała ani śladu wyjścia z wody. Zaczęto powtarzać, nie tylko wśród rycerzy krzyżackich, ale też chłopów okolicznych, którzy i historię słyszeli i figurę widzieli, że von Hisev poniósł zasłużoną karę za jakiś dawny występek. Zaczęto nazywać rzeczkę, przy której zniknął rzeką Hiseva, by z czasem z pokolenia na pokolenie nazwa zmieniła się w Kisewę. I pod tą nazwą rzekę tę znamy dziś.
